„Bardziej czuję się filmowcem niż kompozytorem” – rozmowa z Tomaszem Gąssowskim cz. II
Tomasz Gąssowski na tegorocznym Lubuskim Lecie Filmowym pojawi się w nowej roli — jako reżyser pełnometrażowego filmu „Wróbel” nominowanego do Złotego Grona. Co skłoniło kompozytora do przekroczenia granicy między dźwiękiem a obrazem i jakie wyzwania czekały na niego po drugiej stronie kamery?
Publiczności Lubuskiego Lata Filmowego Tomasza Gąssowskiego przedstawiać nie trzeba. Jego muzyka towarzyszy festiwalowi od 2009 r. Wieloletni członek jury. Kompozytor docenionych w Łagowie produkcji. Reżyser wyróżnionego Srebrnym Gronem „Barażu”. Tym razem zaprezentuje publiczności swój pierwszy pełnometrażowy film „Wróbel”, który nominowany jest w tegorocznym konkursie. Jakie emocje temu towarzyszą?
Tomasz Gąssowski: Niedużo brakowało, ale mogło się zdarzyć, że od Lubuskiego Lata Filmowego zaczynałbym drogę festiwalową. „Wróbel” był jednak w zeszłym roku jeszcze nieskończony i ukończyłem go dwa, trzy tygodnie po zakończeniu festiwalu. Być może to nie przypadek, bo tak naprawdę bałem się przyjechać z nim do moich przyjaciół z LLF i postawić ich przed trudnym zadaniem pierwszej oceny. Zwłaszcza że bardzo mi na niej zależało i zależy. Teraz jednak jestem już spokojniejszy. Film przeszedł pewną drogę i mimo że emocje są ogromne, to nie ma takiego strachu, jak gdybym musiał pokazać go pierwszy raz. Jedziemy z nim jeszcze na festiwal do Zittau do Niemiec, później Tarnowa, następnie Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie jestem nominowany za muzykę do Grand Prix Komeda. Za chwilę jest Koszalin, Sandomierz i Tofifest. Na koniec Łagów. Cały maj i czerwiec będziemy w trasie, ale Łagów jest tym momentem, gdy czuję, jakbym zjeżdżał już do bazy, do domu…
Można więc powiedzieć, że Lubuskie Lato Filmowe zajmuje szczególne miejsce?
T.G.: Moja muzyka od 2009 r. jest sygnałem LLF. Mam też wielu przyjaciół, jeszcze z czasów studenckich, którzy byli związani z tym festiwalem. Kiedy w 2017 r. zrobiłem krótkometrażowy film „Baraż”, nieodżałowany Andrzej Kawala zaprosił mnie na festiwal. Kiedy po spotkaniu z widzami miałem już wyjeżdżać, usiedliśmy z Andrzejem chwilkę porozmawiać. Po dwóch godzinach rozmowy zapytał, czy bym nie został jeszcze dzień. I zostałem już na zawsze z Lubuskim Latem Filmowym. Taką przynajmniej mam nadzieję i tak czuję w sercu.
To, że zakwalifikowałem się do konkursu z moim filmem, traktuję jak swego rodzaju zwieńczenie. Jest to najstarszy polski festiwal filmowy, który od zawsze pamiętam jako coś wyjątkowego. I „Zmruż oczy”, którego byłem współproducentem i kompozytorem, dostawało tu nagrody. I „Sztuczki” i „Imagine” – wszystkie filmy Jakimowskiego, w których brałem udział, były tu i zawsze ceniłem sobie, że tu są i dostają nagrody. Później przyjechałem ze swoim krótkim „Barażem”, który zdobył Srebrne Grono, a teraz jestem ze swoim filmem. Już to, że go zrobiłem, jest spełnieniem marzeń, a bycie z nim w konkursie na LLF to dopełnienie tego marzenia – tak o tym myślę.
Muzyka filmowa może być dopełnieniem obrazu lub stać się jego głównym elementem. Nadaje fabule odpowiedni rytm, charakter i emocje. To często ona wprowadza widza w sytuację, buduje napięcie, staje się swego rodzaju narratorem historii. Teraz jednak trzeba było tę historię stworzyć od podstaw i opowiedzieć. Czy wcześniejsze doświadczenia pomogły w pracy reżysera?
T.G.: Gdy pisałem muzykę do filmów, czy to Jakimowskiego, czy też innych reżyserów, to film zawsze był dla mnie elementem nadrzędnym. Zawsze patrzyłem, co muzyka zrobi z filmem, a zrobić może zarówno wiele dobrego, jak i złego. Nawet wybitna, ale nadmierna muzyka do obrazu, który tej muzyki nie potrzebuje, może spowodować, że scena straci swój charakter. Nie można tego robić.
Zawsze zaznaczałem, że bardziej czuję się filmowcem niż kompozytorem. Teraz jako reżyser też wymagałem tego od innych: każdy ma swoje ambicje dotyczące jego specjalności, ale najpierw jest film, jego charakter, kształt. Wszyscy to rozumieli i akceptowali. Miałem wspaniałą ekipę.
Czy tworzenie filmu można więc w pewien sposób porównać z pracą kompozytora?
T.G.: Umiejętność komponowania muzyki pomaga przy komponowaniu scenariusza i filmu, bo to są podobne konstrukcje. Jest główny temat, moment ekspozycji, moment rozwinięcia, moment zakończenia, są punkty zwrotne – to się powtarza. Jeżeli chodzi jednak o pracę reżysera i pracę kompozytora, to ja bym tego nie porównywał. Kompozytor pracuje sam. Jest zamknięty w swojej wyobraźni, dopiero na koniec się z niej wynurza i spotyka z reżyserem, z którym może coś uzgodnić.
Ale można pracę reżysera porównać do pracy trenera. Trener piłki nożnej to mój kolejny zawód i to nawet udokumentowany ukończeniem specjalnego kursu. Zawiadywanie ekipą jest jak zawiadywanie drużyną, w której każdy ma swoje ego, wszyscy mają swoje ambicje i wyobrażenia. Reżyser musi spowodować, by te talenty i ambicje poszły w tym kierunku, w którym on chce. To tak, jak trener Barcelony Hansi Flick ma do dyspozycji 36-letniego doświadczonego Lewandowskiego, który chce być królem strzelców, a obok 17-letniego, genialnego Yamala, który chce zdobyć Złotą Piłkę. A jest jeszcze Raphinha, który też ma ego, agenta i chce strzelać gole i zdobywać indywidualne trofea i sławę. Trzeba znaleźć dla wszystkich miejsce i przekonać, że grając w określony sposób, można osiągnąć najwięcej. Później jest mecz i jeżeli zamysł się powiedzie, to oznacza, że był dobry. Podobnie jest z drużyną na planie. Wszyscy muszą grać do jednej bramki.
W filmie „Wróbel” tę spójność wyraźnie widać. Co jednak w pracy reżysera okazało się największym wyzwaniem?
T.G.: Byłem na planach trzech filmów Andrzej Jakimowskiego i pracowałem przy nich w zasadzie już od samych przygotowań. To była moja szkoła filmowa i pod tym względem nic mnie nie zaskoczyło. Jest jednak różnica, kiedy człowiek jest na planie jako pomoc. Wtedy zdjęta jest z niego całkowicie odpowiedzialność za decyzje. Kiedy raz na jakiś czas coś zauważysz i podzielisz się z reżyserem swoją uwagą, a on z tego skorzysta, to już masz dzień „do przodu”. Kładziesz się spać z poczuciem, że jesteś twórczy, bystry. Kiedy jest się reżyserem, okazuje się, że takich momentów, decyzji w ciągu dnia trzeba podjąć setki. Cały czas, przy każdej scenie ktoś podchodzi i o coś pyta, albo coś radzi. Trzeba to wtedy natychmiast wziąć lub odrzucić i często w danym momencie nie wiadomo do końca, czy podjęło się słuszną decyzję. To bardzo obciążające. Skali tego obciążenia się nie spodziewałem. Zaskoczyło mnie, że to takie ciężkie.
Czy apetyt na kolejne produkcje został podsycony i będziemy mogli spodziewać się kolejnych filmów?
T.G. Apetyt jest. Wydaje się, że odbiór filmu, frekwencja w kinach, nagrody na festiwalach otwierają mi możliwość na zrobienie kolejnego. Kluczem do satysfakcji z dwóch (bo myślę jeszcze o krótkometrażowym „Barażu” ) moich filmów jest to, że dotyczyły tego, co dobrze znam, były naturalnie zdokumentowane moim życiem. I jestem przekonany, że jeżeli miałbym robić kolejny film, to znów musiałaby być to jakaś historia, naturalnie wynikająca z moich przeżyć, części mojego życia, którą mam dobrze udokumentowaną. Ale to dopiero początek, bo potem trzeba napisać scenariusz. Jak go napiszesz, to musisz na niego spojrzeć z dystansem i być przekonany, że wyjdzie z niego nie najgorszy film. Przy robieniu filmu wydawane są często publiczne pieniądze, więc trzeba zachowywać się przyzwoicie i odpowiedzialnie. Jeżeli będę miał temat, potem scenariusz, który wyda mi się sensowny, to spotkam się z producentem i spróbuję go namówić na zrobienie kolejnego mojego filmu. Może się uda. A jak nie – będę żył dalej.
Dziękujemy za rozmowę.
Pierwsza część wywiadu z Tomaszem Gąssowskim dostępna jest tutaj.