Ścinki wspomnień, jak ścinki taśmy w koszu do wyrzucenia, pozostałości po filmie „Łagów”, który ktoś zmontował, albo porzucił zniechęcony. Ścinki w koszu – już samo to, jest dziś wspomnieniem z czasów przedpotopowych. Dla młodych filmowców to albo legenda, albo przedmiot politowania, kto nigdy nie czuł zapachu acetonu, którym kleiło się kiedyś taśmę, kto nie uczył się cierpliwości, asystując montażystce w tamtych czasach, chyba nie wie, czym jest film.
Ale wróćmy do Łagowa: jest rok 1955, jeszcze nikomu nie śnił się festiwal, a już Łagów zaintrygował filmowców, zwłaszcza takich jak ja, studentów pierwszego roku Szkoły w Łodzi, za sprawą filmu Jana Rybkowskiego „Godziny nadziei”. Dziesięć lat po wojnie już zaczęła się jej mitologizacja, już zaczęła się zacierać pamięć jej grozy a tworzyć legenda filmowa, na wzór procesu, który stworzył w Ameryce mit Dzikiego Zachodu, legendę obrosłą setkami westernów. Nam wtedy bardzo imponował taki obraz nieodległych czasów, taki rodzaj luzackiego klimatu, inny od tego, lansowanego przez oficjalną propagandę. Pamiętam, że planowaliśmy wycieczkę do Łagowa, aby zobaczyć miejsce akcji filmu, który nam się spodobał. Nic z tego nie wyszło z braku kasy w studenckich kieszeniach.
Inny kawałek taśmy: lata siedemdziesiąte, świetny okres w historii kinematografii i w związku z tym chyba najlepsze lata łagowskiego festiwalu. Filmy, emocje, spotkania, dyskusje długo w noc pod łukowatymi sklepieniami zamku Joannitów. Wszyscy wierzymy, że nasza pasja ma sens, że na to co robimy czeka ogromna publiczność, że jesteśmy w centrum uwagi. To cieszy, ale i zobowiązuje i zaostrza spory. Wspominam tamten czas, jako okres życia bogatego, intensywnego, kiedy sukcesy były dopingiem na równi z niepowodzeniami, także jako czas wspólnoty, poczucia przynależenia do większej całości ludzi porwanych jedną ideą, jak też czas przeczuć, że nadchodzi nowe. To życie toczyło się różnych miejscach, filmy powstawały już wtedy nie tylko w Łodzi, ale także w Warszawie i we Wrocławiu, nowe potrzeby wyciągnęły produkcje z dekoracji budowanych w halach do wnętrz naturalnych, więc filmy powstawały w całym kraju. Ale te doroczne noce łagowskie były jedyną wtedy szansą na spotkania ludzi filmu, szansą szczerych dyskusji we własnym – nomen omen – gronie.
I przeskok do niedawnej przeszłości, to już nie może być ścinek taśmy, raczej zapis cyfrowy, choćby w telefonie: rok 2016, 45 Łagowskie lato, dostaję Diamentowe Grono. Wzruszenia, serdeczność widzów, gościnni gospodarze, pamiętny smak piwa ze Lwówka, ewokujący nostalgiczne wspomnienia rodzinnego Lwowa i poczucie, że na chwilę znalazłem się w tamtym niezapomnianym świecie. Dziękowałem wtedy za zaszczyt wyróżnienia mnie Gronem, ale pewnie nie do końca jeszcze rozumiałem sens tej nagrody. Teraz wiem, że to dla upamiętnienia tego wielkiego twórczego łagowskiego fermentu, który przyniósł tyle dobrego kinematografii i nam wszystkim. Jeszcze raz najserdeczniej dziękuję!
Janusz Majewski – reżyser, scenarzysta. Laureat Diamentowego Grona na LLF