Lubuskie Lato Filmowe łączy się z początkiem mojego radiowego dziennikarstwa. W kwietniu 1979 rozpocząłem pracę w zielonogórskiej rozgłośni Polskiego Radia, a już w czerwcu czy na początku lipca redaktor Irena Linkiewicz zabrała mnie do Łagowa. Irena (w radiowym światku zwana carycą reportażu) – jak to ona – przyjechała na festiwal nie żeby oglądać filmy i o nich debatować, a spotykać ludzi. Łapała interesujące, intrygujące osoby do swojej audycji; ja miałem podglądać i się uczyć. Irena nagrała już co jej było trzeba, mamy luz. Ciepła pogodna noc, pomost pod zamkiem nad jeziorem, Janusz Kijowski z gitarą, w otoczeniu przyjaciół, pięknie śpiewa Okudżawę i Wysockiego, wtórujemy. Jakaś przestrzeń swobody i wolności rozlewa się nad łagowskimi jeziorami. Złapałem klimat.
Od następnego roku dla zielonogórskiej rozgłośni PR nagrywałem audycje o LLF. Na festiwalu przez tydzień oglądałem, podglądałem, gadałem, podsłuchiwałem, nagrywałem. Wywiady, rozmowy, komentarze, po zmontowaniu i ułożeniu w składną całość – jako 30-45 minutowe magazyny – prezentowałem na antenie. Niektóre zachowały się w archiwum rozgłośni.
Potem, przez kilka lat, kiedy technika poszła do przodu, poza nagraniami robiłem sprawozdania na żywo. Było to okropnie trudne i strasznie kalekie. Takich rzeczy w pojedynkę rzetelnie zrobić się nie da, a w radiu zawsze na większą ekipę brakowało pieniędzy. Bo jak pogodzić oglądanie filmów (a jest kilka projekcji w ciągu dnia), przysłuchiwanie się seminaryjnym debatom i dyskusjom widzów po filmach, umawianie się z rozmówcami na konkretną godzinę wejścia na antenę (ktoś zapił i skacowany śpi, ktoś zapomniał i wybrał się na kajaki; pora wejścia na antenę – rzecz święta, a gościa nie ma!) i techniką, która przecież zawodzi, ja zaś się na tym nie znam. Pamiętam, kiedy raczkowała dopiero telefonia komórkowa, jak miotałem się na zamkowym wzgórzu z ciężkim aparatem motorola na ramieniu, aby złapać zasięg i zdać relację z jakiegoś ważnego spotkania.
Od 2018 roku przestałem relacjonować dla Radia Zachód łagowski festiwal. Decyzją kierownictwa rozgłośni zastąpił mnie młodszy kolega red. Artur Steciąg. Odtąd, jeśli bywałem w Łagowie, to jako gość, dzięki uprzejmości Andrzeja Kawali.
Łagów był dla mnie okazją spotkań ważnych i to nie tylko z ludźmi filmu. Wspomnę kilka postaci w kolejności nie alfabetycznej.
Tadeusz Konior (ur. 12.01.1937 – zm. 24.01.1989). Ten chłopski syn ze wsi Moniatycze pod Hrubieszowem z nie jednego pieca chleb jadł – pracował na przykład w kopalni Nowy Wirek i w Hucie Pokój. Osiadł w Zielonej Górze w 1964 roku, po ukończeniu Uniwersytetu Warszawskiego. Prawnik z wykształcenia, historyk z zamiłowania, z temperamentu choleryk, lecz nie pamiętliwy; człowiek prawy. Nadto dziennikarz (w latach 1982-1988, „rzucony na odcinek” przez partię, kierował zielonogórską rozgłośnią Polskiego Radia, ale komisarzem stanu wojennego się nie okazał), meloman, działacz kulturalny, prezes Lubuskiego Towarzystwa Muzycznego. Był dyrektorem Okręgowego Przedsiębiorstwa Rozpowszechniania Filmów. Z tej racji kierował festiwalem w Łagowie w latach 1975 – 1979 i w roku 1981. A pomagała mu kompetentnie i z zapałem ekipa z firmy, wśród nich Eugeniusz Rytwiński (kierownik biura LLF), Włodzimierz Piwowarczyk, Józef Laskowski i Jan Nadbrzeżny.
Tadeusz Konior – być może komunista (miał wszak partyjną legitymację), ale jeśli tak, to z pewnością otwarty. Zarazem realistyczny pesymista. Nie wierzył, że ustrój zmieni się za jego/naszego życia, a my, Polacy żyjący na wschód od Łaby, pozostajemy w objęciach sowieckiego reżimu nieuchronnie, bez apelacji. KOR i temu podobne ruchy sprzeciwu – w jego mniemaniu – to były naiwne mrzonki. W dodatku szkodliwe, bo utwierdzały partyjny „beton”.
We wrześniu 1988 roku, na parę miesięcy przed tragiczną śmiercią Tadeusza Koniora, odwiedziłem go z magnetofonem w jego mieszkaniu. Do pracy już nie chodził, poważnie chorował. Pokój był zaskakująco pusty, sterylny, niczym hotelowy. Usiedliśmy w fotelikach pamiętających pewnie Gomułkę, przy cienkiej kawie. Nagranie szczęśliwie zachowałem.
Wspominaliśmy lata siedemdziesiąte, kiedy dyrektorował Lubuskiemu Latu Filmowemu. Z charakterystycznym dla gwar kresowych scenicznym „ł” mówił Konior: – Prawda, że Gdańsk odebrał Łagowowi palmę pierwszeństwa w festiwalach filmowych, w zakresie gwiazdorstwa, ale Łagów w czasach gierkowskich był jedyną w Polsce imprezą samodzielną i niezależną w dziedzinie oceny i nagradzania twórców filmowych. Polityczna presja była duża, mimo tego jurorzy ze Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Klubu Krytyki Filmowej i Dyskusyjnych Klubów Filmowych przyznawali nagrody twórcom będącym wtedy na indeksie. Sam byłem świadkiem, jak naciskano aby nie przyznawać nagrody Agnieszce Holland. Jednak ci młodzi ludzie z DKF nie ugięli się i przyznali nagrodę za film „Aktorzy prowincjonalni”. W teren przychodziły listy z nazwiskami twórców trefnych, których nie wolno było zapraszać, nagradzać. Trzeba było to przełamywać. Nie było to możliwe ani w Gdańsku, ani w Koszalinie, a w Łagowie tak.
Dlaczego właśnie tu ulokowano festiwal? – Być może genius loci zadziałał – mówi Konior, być może i ze strony państwa to był jakiś kompromis. Oficjalnym festiwalem od 1974 r. był Gdańsk, z oficjalnym jury, z oficjalnymi nagrodami. A w tym Łagowie, gdzieś na wsi – jak mówiono – niechże sobie ci filmowcy podyskutują, pokrzyczą, ponagradzają; taki wentyl bezpieczeństwa. Wręcz uważano, że Łagów jest imprezą wajdowską, a Wajda po „Człowieku z marmuru” był już twórcą trefnym.
Filmowcy, aby przyjechać do Łagowa musieli akceptować Koniora, który siłą rzeczy, jako administrator i dystrybutor filmów w terenie był przedstawicielem oficjalnej linii państwa w dziedzinie kultury. – Tak, to była sytuacja schizofreniczna – przyznaje Konior i ona sporo mnie kosztowała. Władze lokalne, mniej lub bardziej chętnie, mnie tolerowały. Zaś ze strony artystów ani razu nie spotkałem się z odmową przyjazdu. Odwrotnie, pamiętam taki przypadek: nagrodzono któryś z filmów Wajdy, a on w tym czasie świętował w Krakowie jakąś rocznicę Piwnicy pod Baranami, z którą związana była jego żona Krystyna Zachwatowicz. I… Wajda przyjechał taksówką do Łagowa, odebrał nagrodę, pokazał się publiczności, po czym wrócił do Krakowa na dalszy ciąg uroczystości. No, a skoro sam mistrz przyjeżdżał, to przyjeżdżali i inni; cała czołówka polskiego kina.
Bywali też w Łagowie, ale żadnej roli tu nie odegrali, twórcy związani z nurtem nacjonalistyczno-antysemickim w kulturze, jak Poręba, Filipski, Trzeciak. Jednak pozostawali na uboczu, obcy w domu, na żadne łagowskie nagrody nie mogli liczyć. Tu nie było dla nich miejsca, tu panowała atmosfera liberalna. A wtedy liberalizm brzmiał jak zarzut. Liberał – „zgniły” liberał – to było coś z gruntu podejrzanego, niezgodnego z oficjalną twardą linią propagandy. Tymczasem z filmów prezentowanych w Łagowie, z dyskusji i seminariów płynęły wnioski pokazujące co naprawdę kotłuje się w społeczeństwie, a przede wszystkim w głowach twórców. Wówczas wybuchło kino moralnego niepokoju, które odzwierciedlało te „drożdże”, ten stan umysłów, który zafunkcjonował w sierpniu 80. I o tym się mówiło, nawet przy tematach pozornie tak odległych od „tu i teraz”, jak polski film historyczny. Rezultaty, odpryski łagowskich debat i diagnoz docierały do decydentów, ale ich to nie obchodziło. Lekceważyli je, albo nie przyjmowali do wiadomości, podobnie jak sygnały z innych sfer, na przykład walącej się gospodarki. Wówczas artyści nie byli dla władzy równorzędnymi partnerami dialogu. Byli tym, czym na dworach władców starożytnego wschodu: uświetniali, od czasu do czasu mogli pociągnąć za nogawkę, ugryźć w kostkę, ale nie traktowano ich poważnie. W razie czego sięgano do restrykcji w postaci bądź to zakazu druku, odłożenia filmu na półkę, braku zgody na realizację jakiegoś scenariusza.
Dlaczego więc w latach 80 i potem, w stanie wojennym z twórcami władza zaczęła się liczyć, sam wicepremier Rakowski dyskutował z nimi!? – To proste – mówi Konior, ponieważ doszło do sojuszu inteligencji, w tym i artystów z robotnikami. Wtedy, kiedy inteligenci, intelektualiści, artyści byli sami, zawsze przegrywali; to samo z robotnikami. Wtedy tylko, kiedy obie te grupy społeczne – obojętnie z jakich względów – ideowych czy koniunkturalnych, zaczynały iść razem, wtedy władza zaczynała się z nimi liczyć. A dzisiaj – twierdzi Konior – nie ma takiej sytuacji, że wszyscy występują razem, no bo cele są niewyraźne, dominuje bierność i społeczna apatia. Tyle wywiadu.
Był rok 1988, Tadeusz Konior już nie kierował Łagowem. Polska grzęzła w społecznej i gospodarczej zapaści. Ówczesny minister kultury prof. Aleksander Krawczuk, w ramach oszczędności likwidował różne festiwale, łącznie z warszawskim Jazz Jamboree. LLF miało przejść na formułę biennale. Zwolennicy Lata przypuszczali, że to krok w kierunku likwidacji festiwalu. Ale postawili się DKF-owcy, ruszyli w sukurs i odbyło się Klubowe Lubuskie Lato Filmowe.
Stanisław Janicki. Krytyk i historyk kina, scenarzysta, autor legendarnego cyklu telewizyjnego ”W starym kinie” (prezentował się na wizji zawsze w ciemnych okularach). Był pierwszym kierownikiem artystycznym „gminnego” – jak mówiono w warszawce – festiwalu łagowskiego. Uczeń prof. Jerzego Toeplitza, pod okiem którego na Uniwersytecie Warszawskim napisał pracę magisterską o Eugeniuszu Cękalskim. W 2000 roku siwiuteńki, ale dziarski Janicki przyjechał do Łagowa z piękną partnerką. Bez trudu namówiłem go na nagranie rozmowy podczas sentymentalnego spaceru od restauracji w zamku (gdzie wieczorami imprezowano przy orkiestrze) i kawiarni zamkowej (gdzie o godzinie 11. dyskutowano o filmach prezentowanych dnia poprzedniego), zamkowego dziedzińca (gdzie pieczono barana na zakończenie festiwalu) i słynnych schodów (z których po pijanemu łatwo było się sturlać aż pod wrota kościoła pw. Św. Jana Chrzciciela), przez knajpę Basztowa (gdzie urzędował Jan Himilsbach), amfiteatr (tu najważniejsze premiery), pocztę (skąd nadawano dziennikarskie korespondencje, bo komórek nie było), do maleńkiego kina Świteź (w czasach świetności pękającego w szwach), teraz już w ruinie, zasprejowane i cuchnące zgnilizną. Stanisław Janicki „programował” Łagów przez pięć lat od 1969 do 1973 roku. Zastąpił go Ryszard Koniczek.
Ryszard Koniczek (ur. 15.01.1931 – zm. 06.04.1997). Postać niesłusznie zapomniana, a niezmierne ważna dla festiwalu. W latach 1969-1979 redaktor naczelny miesięcznika Kino. Jeden z inicjatorów Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie. W PWSFTviT był dyrektorem Instytutu Historii i Teorii Filmu. Autor książek i artykułów o filmie. Mimo swojej partyjnej przynależności (wcześniej pracował w KC PZPR) był najwyraźniej szanowany w środowisku filmowców, bo nawet opozycyjni twórcy i krytycy nie odmawiali przyjazdu do Łagowa, kiedy on był szefem artystycznym festiwalu w latach 70. i 80., proponującym tematy monograficznych przeglądów i debat w Sali Rycerskiej Zamku. Człowiek mikrej postury, kulturalny, elokwentny, z nieodłączną fajeczką.
Józef Waczków. Był redaktorem Literatury na Świecie. Tłumacz wybitny. Mieszkałem z nim we wspólnym pokoju w jakimś marnym pensjonacie bodaj w 1984 r., kiedy po przerwie stanu wojennego wznowiono festiwal łagowski. Wtedy brakowało papierosów, a on miał karton jakichś bułgarskich czy rumuńskich śmierdzieli z filtrem i się podzielił ze mną; okropne były, ale się paliło i gadało o książkach. Jemu zawdzięczam przeczytanie Ákosa Kertésza „Makra czyli cena przegranej”.
Cezary Wodziński. Filozof intrygująco myślący i piszący. Uczeń Barbary Skargi, przyjaciel Józefa Tischnera i Zygmunta Baumana. Dzięki niemu zwróciłem uwagę na Heideggera, jego uwikłania w niemiecki faszyzm i na rosyjską myśl filozoficzną, zwłaszcza Lwa Szestowa, którego najwybitniejsze dzieło o relacjach rozumu i wiary „Ateny i Jerozolima” tłumaczył. W Łagowie – zapamiętałem go z tego, że pił ale miał twardy łeb i dużo czasu spędzał na wodzie. Po co przyjechał – nie pomnę, domyślam się, że z referatem na seminarium SFP. Andrzej Milczarkiewicz go podziwiał, więc ja też.
Andrzej S. Jagodziński. Dusza człowiek, tłumacz wspaniały i też pijak pracowity. Silnie wspierał Łagów, kiedy w 2005 r. był dyrektorem wykonawczym Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. W roku 2016, jakoś wieczorem w „ścieku” zgadaliśmy się przy wódce. Następnego dnia, na głębokim kacu na ławce nad jeziorem, nagrywałem z nim długą fascynującą rozmowę o literaturze czeskiej, był to właściwie monolog. Jagoda mówił o swoich pasjach literackich i tłumackich planach. Polecał, co trzeba przeczytać z naszych południowych sąsiadów. Jiří Gruša, Josef Škvorecký – to jego typy… Hrabal, z całym szacunkiem, nie.
Jurij Stułow. Prof. uniwersytetu językowego w Mińsku. Anglista, mówił świetnie po polsku z cudownym białoruskim zaśpiewem. Intelektualista i humanista w najlepszym niedzisiejszym wydaniu. Szczupła sylwetka, nogi spuchnięte w kostkach – znak jakiejś choroby krążenia, głowa na długiej szyi, ciepły wzrok. Przy okazji wstrząsającego dokumentu “Zwyczajny prezydent” (1996, reż. Jurij Chaszczewacki) wiele rozmawialiśmy o Łukaszence i o politycznej przyszłość Białorusi. Stułow był pesymistą, przewidywał długie panowanie dyktatora i nie pomylił się.
Studenci. W Łagowie podczas 46. LLF (2017) rozmawiam ze studentami łódzkiej filmówki. Są tu za sprawą Jacka Bławuta na warsztatach dokumentu. Towarzystwo mocno międzynarodowe: Syryjczyk, Włoch, Francuzka, Japonka, Polacy. Na luzie wesoło, opowiadają o szukaniu tematów, o ciekawych spotkaniach. Są zachwyceni Łagowem. Rozmowa schodzi na sprawy bieżące, ich doświadczenia, jeśli idzie o stosunek Polaków do obcych. Jest mniej pięknie. Nawet tu, w Łagowie, na widok Japonki ktoś z okna krzyknął – nie wiedzieć czemu i nie z sympatią – “Allahu Akbar”. Na koniec proszę, aby każdy spróbował jednym słowem określić ich międzynarodową grupę, jaki jest ich wspólny mianownik. Wymieniają: poszukiwanie, empatia, siła, ciekawość, kreatywność, emocje, garnek. Garnek!? Japonka, piękna dziewczyna, odpowiada: bo tak różni jesteśmy w jednym garnku upakowani.
Wanda Mirowska. Filmoznawczyni, matczyną opieką otaczała studentów łódzkiej filmówki, którzy z nią przyjeżdżali do Łagowa. Poza jurorowaniem zwłaszcza w konkursach filmów krótkich (często powtarzała pytanie: czy nie da się tego zrobić krócej?), znana (obok Ewy Werner) z namiętnych zakupów plastikowych pierścionków i innych pierdułek w sklepiku pod Bramą Marchijską/Brandenburską.
Jerzy Kaszubowski. Plastyk, fotografik, operator i reżyser filmowy i teatralny urodzony (1949) w Wielkiej Brytanii w rodzinie polskich wojennych emigrantów. W Łagowie pojawił się w roku 1988 ze swoim debiutem fabularnym „Cienie” (1987); autor dwóch interesujących dokumentów o swoim dziadku Józefie. Lubiłem z nim rozmawiać, zaprzyjaźniliśmy się. Zawiozłem go do Żar, gdzie mieszkał bohater mojego radiowego reportażu „Sznur” – stary powroźnik Hersz Rubinsztajn z żoną Poliną. Kaszubowski zrobił sporo zdjęć, ale nigdy ich mi nie przysłał. Kiedyś odwiedził nas w Zielonej Górze ze swoimi synami. Innym razem, jakiejś zimy, przyjechał kompletnie zamarznięty starym volkswagenem z dziurawą podłogą i bez ogrzewania. Mieliśmy wspólnie pisać jakiś scenariusz, ale na gadaniu się skończyło. I kontakt się urwał, nawet nie wiem czy żyje.
Helga Hirsch. Niemiecka niezależna publicystka z wrocławskimi, po ojcu, korzeniami. Wysoka, szczupła, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wiele lat pracowała w Polsce jako korespondentka tygodnika Die Zeit. Zafascynowana polskimi dysydentami lat 70., zwłaszcza Adamem Michnikiem, napisała doktorat i zerwała z komunistyczną utopią. Popierała pierwszą Solidarność. Po przełomie 1989 rozczarowała się brakiem polskich wewnętrznych rozliczeń.
„Zakochała się w Polakach, kiedy przeszła jej miłość do komunizmu. Dołączyła do wypędzonych, gdy przeszła jej miłość do Polaków” – pisał Paweł Smoleński na łamach Gazety Wyborczej w 2004 roku. I dalej – Smoleński: Pod koniec lata niemiecka dziennikarka Helga Hirsch napisała list otwarty: “Mając w pamięci, że reżim hitlerowski przyniósł ludziom w Europie Środkowej i Wschodniej nieskończone cierpienia (…) że miliony obywateli okupowanych państw przymusowo przesiedlano i wypędzano, że od zakończenia wojny upłynęło prawie 60 lat i kilka nowych pokoleń znalazło nową ojczyznę na dawnych terenach niemieckich i w dawnych niemieckich domach, że materialne odszkodowania nie mogą „zadośćuczynić” utracie stron ojczystych, oświadczamy, że mimo krzywd wyrządzonych nam i naszym przodkom na terenach na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej (…) nie wysuwamy żadnych roszczeń wobec naszych dawnych majątków. Przyszłość Europy nie leży we wzajemnych rozliczeniach, lecz w otwartym dialogu”. List ukazał się 13 września 2004 r., gdy polsko-niemieckie stosunki sięgnęły temperatury wrzenia. Podpisało go 70 niemieckich wypędzonych – polityków, intelektualistów i zwykłych ludzi.
W języku polskim ukazały się dwie jej książki. Jedna to Nie mam keine buty, zbiór reportaży z historiami życia Żydów, Polaków i Niemców – mieszkańców pogranicza kultur, społeczeństw narodów. W tej książce pojawia się postać Zbigniewa Czarnucha z Witnicy – tak, tak, tego samego Czarnucha, przed laty twórcy legendarnego zielonogórskiego szczepu Makusynów. Druga książka to Zemsta ofiar (o uwięzieniu w obozach i pracy przymusowej niemieckich cywili w Polsce po II wojnie światowej). Na jej podstawie powstał dokument pod tym samym tytułem. Za film dokumentalny Coffee Beans for a Life (Ziarnka kawy za życie) opowiadający o polskim Żydzie z Kolbuszowej Helga Hirsch otrzymała w roku 2006 nagrodę LLF za najlepszy film niemiecki.
Waldemar Chołodowski. Krytyk, publicysta o świetnym radiowym głosie oraz błyskotliwej inteligencji. Autor inspirującego eseju „Kraina niedojrzałości” (1983), w którym analizował sytuację polskiego filmu w powiązaniu z rzeczywistością społeczno-kulturową i polityczną. Niestety zapijaczył się na śmierć.
Miron Czernienko. Rosjanin rozkochany w polskim filmie, podziwiał zwłaszcza twórczość Wajdy i Kutza, którym poświęcił książki. W czerwcu 1993 roku tematem Łagowa, zaproponowanym przez Andrzeja Wernera, było „Wiano dla Europy”. Referaty przygotowali: Miron Czernienko, Janusz Gazda, Janusz Kijowski, Adam Michnik i Andrzej Szczypiorski; wyszła z nimi książeczka, którą mam.
Czernienko pesymistycznie ostrzegał: Nie spieszmy się na to wesele. „Bo co by mogło stanowić wiano, o które chodzi Andrzejowi Wernerowi? Czy mogą go stanowić setki thrillerów, horrorów, kryminałów, porno? Co prawda ostatnio robi się to na przyzwoitym poziomie, ale i tak są to popłuczyny po wzorcach amerykańskich. Czy składa się to wiano z kina dostojewskopodobnego? (…) Być może metafizyka i mistyka rosyjska jest jeszcze w pewnej cenie na Zachodzie, ale wydaje mi się, że inflacja szaleje i tutaj. (…) Być może na krótko potrafilibyśmy wpaść w oko Europie przy pomocy zasłużonego gatunku kina socjalistycznego, to znaczy specjalności naszego zakładu (wiele lat temu zobaczyłem na Krupówkach w Zakopanem szyld – specjalność zakładu – kuchnia radziecka). Tutaj chodzi mi o gatunek, który dumnie się nazwał filmem historyczno-rewolucyjnym, a który teraz zmartwychwstaje jako film historyczno-kontrrewolucyjny. Co prawda, ta mutacja nie wychodzi mu na zdrowie, bo okazuje się nie mniej schematyczny jak jego poprzednik, a do tego jest szalenie do niego podobny, tyle że wywrócony do góry nogami. (…) Jak widać z tego wyliczenia, kino rosyjskie jako całość, jako część kultury narodowej nie ma dzisiaj nic specjalnego do zaoferowania kulturze europejskiej.”
Rozmawiałem z nim dla radia w 2000 roku. Nostalgicznie komentował minione dziesięciolecie: „kiedyś polskim filmowcom o coś chodziło, na sztandarze nieśli jakąś ideę, dziś chodzi tylko o robienie filmów”. Z rosyjskiego kina współczesnego Czernienko polecał „Barak” w reżyserii Walerija Ogrodnikowa, jako specyficzny powrót do włoskiego neorealizmu a zarazem metaforę współczesności. Film otrzymał w Łagowie nagrodę Srebrnego Grona (6 tys. zł). Czernienko nie był fanem Sokurowa („Moloch”) i Michałkowa („Cyrulik Syberyjski”), ale doceniał ich mistrzostwo.
Andrzej Werner. Przez długie lata dyrektor programowy LLF i Mateusz Werner (jego syn). Ich dialogi w kawiarni zamkowej były ciekawe, inspirujące i zarazem ogromnie irytujące, bo dominowały dyskusję po filmach; tacy byli obaj „mądrzy” i przeintelektualizowani, że nikt już nie śmiał się odezwać. Andrzej Werner miał duży i pozytywny wpływ na intelektualny wymiar łagowskiego festiwalu po przełomie 1989 r. Dobór filmów, gości i ciekawe, zawsze aktualne tematy debat podczas seminariów Stowarzyszenia Filmowców Polskich – to jego wielka zasługa.
Juliusz Burski. Uratował festiwal w Łagowie przed likwidacją – wspierając finansowo i oddając jego organizację w ręce miłośników kina skupionych w zielonogórskim Klubie Kultury Filmowej. Ten reżyser i scenarzysta w latach 1989-1990 szefował Komitetowi Kinematografii, był wiceministrem kultury i sztuki w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zapoczątkował reformę polskiej kinematografii. Wymyślony przez Andrzeja Wernera temat 20. LLF w 1990 roku brzmiał: „Kinematografia Europy Środkowej i Wschodniej – punkt zero”. Rozmawiałem o tym z Juliuszem Burskim dla „Gazety Nowej” (5 lipca 1990). Mówił, że ów „punkt zero” nastał zwłaszcza dla oportunistów politycznych, którzy robili filmy nie przeciw a za autorytarną władzą. „Mamy sporo filmów wyprodukowanych na użytek władzy; nie miały one publiczności, nie osiągnęły żadnej klasy artystycznej. Tym „punktem zero” specjalnie byłbym się nie przejmował”. Czyżby nowa władza nie chciała mieć swoich „dworskich” twórców? – pytałem. – Może i by chciała – odpowiedział Burski – tylko że mechanika życia społecznego jest dzisiaj inna. Nie ma takiej możliwości by kogokolwiek do tego zmusić: naciskiem, represją, terrorem czy przywilejami. Wolność jest faktem. Burski miał ideę festiwalu będącego przeglądem kinematografii Europy Środkowej i Wschodniej. I to był strzał w punkt, to przetrwało.
Jerzy Płażewski. Krytyk, historyk filmu. Bywał i sporo pisał o Łagowie. Miał – i tego mu potwornie zazdrościłem – długopis z lampką, co pozwalało w trakcie seansu filmowego na bieżąco zapisywać uwagi. Wyznawał zasadę, że nawet z najgorszego filmu nie wychodzi do końca. Twórcom trzeba dać szansę – mówił.
Bogusław Linda. Nie pomnę roku, ale musiał być to ważny festiwal, może któryś jubileuszowy (25?…), bo pojawiły się na nim gwiazdy pierwszej wielkości. Wśród nich piękna i dystyngowana Beata Tyszkiewicz oraz pełna seksapilu Grażyna Szapołowska. Ale na chwilę przyćmił je Bogusław Linda, wówczas u szczytu popularności, idol młodej publiczności. Podczas zakończenia festiwalu w amfiteatrze, kiedy ogłaszano werdykty i wręczano nagrody, podpity Linda wkroczył na estradę. Kilkoma gestami i słowami wywołał taki entuzjazm, że publika rzuciła się w kierunku sceny otaczając ją zwartym tłumem rozhisteryzowanych wielbicieli. W tej ciżbie znalazł się red. Tadeusz Krupa (ówczesny naczelny zielonogórskiej rozgłośni), który miał wręczyć nagrodę filmową Radia Zachód S.A. dla – jak głosił regulamin – „reżysera filmu, który sprzyja wzajemnemu poznaniu się i zbliżeniu ludzi oraz narodów”. Biednego Krupę poszarpano, stłamszono, nawet nie wiem czy i jak dotarł na scenę. Radiowa nagroda przypadła Wiaczesławowi Nikiforowowi za obraz „Dusza moja, Maryja” – pięknie sfotografowaną poetycką baśń z realistycznym punktem wyjścia: tragedią w Czarnobylu. Nagrodę wymyśliłem z miłości do łagowskiego festiwalu, w przekonaniu że tym gestem Radio Zachód zaistnieje jako faktyczny współorganizator ważnej krajowej kulturalnej imprezy. Lindę, chyba dzięki Szapołowskiej jakoś spacyfikowano i uroczystość finałowa dobiegła szczęśliwego końca. Skutek awantury był niestety taki, że urażony Tadeusz Krupa długo spoglądał na mnie kosym okiem, a o kontynuacji pomysłu filmowych nagród Radia Zachód nie mogło być mowy.
Jerzy Toeplitz. Historyk kina, autor sześciotomowej „Historii sztuki filmowej”, współzałożyciel i rektor Szkoły Filmowej w Łodzi. Stanowisko stracił po tym, jak w marcu ’68 ujął się za bitymi studentami, za co zyskał ogromny szacunek w środowisku filmowców. Człowiek dyskretnej szlachetności, zwany pieszczotliwie „Tusiem”. Miałem szczęście Go poznać. W roku 1995 na świecie i w Łagowie świętowano stulecie kina, a prof. Toeplitz był od niego młodszy tylko o 13 lat. Wiedział o kinie i jego początkach niemal wszystko. Poznał nawet osobiście jednego z wynalazców kinematografu Louisa Lumière. Potrafił Toeplitz mówić wciągająco, inkrustując opowieść smacznymi anegdotami, jak ta związana z pierwszym seansem filmowym. – Miał on miejsce w Paryżu, w grudniu 1895 r. W sali na stu widzów pojawiło się zaledwie trzydziestu trzech. Dlaczego tak mało? – Ano bracia Lumière – wyjaśniał Toeplitz – pochodzili z prowincji, z Lyonu. Paryżanom byli nieznani. Tego dnia w Paryżu było zimno, więc publiczność szła raczej do kawiarni na gorącą herbatę z rumem. Wreszcie – tematem dnia były inne sprawy, jak małżeństwo kabaretowej śpiewaczki Yvette Guilbert czy skandal związany z kanałem panamskim, a nie jakiś kinematograf prezentujący ruchome obrazy. – Wkrótce jednak – mówił Toeplitz – kino wyrwało się z rąk twórców i poszło swoją drogą, podbijając serca publiczności, zupełnie wbrew intencjom twórców. Louis Lumière miał nawet później powiedzieć, że gdyby wiedział, co stanie się z kinem, jakie filmy będzie się kręcić, wolałby nie wynajdować kinematografu.
Hasło 25 LLF brzmiało: „Kiedy kino bywa sztuką”. I to pytanie zadawałem obecnym na festiwalu, podtykając mikrofon w radiowej sondzie. Wiem, wiem, jakie to spłycające, ale jednak… Jerzy Toeplitz odpowiadał: czasami bywa sztuką, kiedy film staje się artystycznym wyrazem poglądów twórcy, jego ideologii, kiedy twórca chce widza do czegoś przekonać. Zdaniem Piotra Łazarkiewicza to obiorca nadaje rangę danemu filmowi; uniwersalny przepis na arcydzieło nie istnieje. Marek Piwowski: łatwiej powiedzieć, kiedy nie bywa. A nie bywa wtedy, kiedy polscy filmowcy starają się naśladować ostatni film amerykański, postępując jak Chińczycy: szwajcarski zegarek rozbierają na części, z drewna produkują duplikaty i składają w całość. Beata Tyszkiewicz: wszystko zależy od tego kto i co ma do powiedzenia; wszystko może być sztuką jeśli jest przetwarzane przez jakąś indywidualność. Dla teoretyka sztuki i filozofa Stefana Morawskiego kino staje się sztuką wtedy, kiedy przyjmuje charakter kontestatorski, kiedy zadaje pytania światu, jest dialogiczne, zaś artysta próbuje dociec sensu naszego istnienia. Dla aktorki Grażyny Szapołowskiej, kiedy uczy i wzrusza… Ilu ludzi tyle opinii, które natychmiast konfrontowaliśmy z pokazywanymi w Łagowie filmami.
Była to ostatnia łagowska wizyta profesora Jerzego Toeplitza. Zmarł tuż po zakończeniu Lubuskiego Lata Filmowego, 24 lipca 1995 w Warszawie. Potem bywała w Łagowie wdowa – krucha i dystyngowana Pani Izabela, z troskliwie się nią opiekującą Aleksandrą Myszak z federacji DKF.
Andrzej Kawala. Łagowski ranek. Przed biurem festiwalowym Andrzej popala papierosa i częstuje mnie dunhillem. Postawny facet, pachnący dobrymi perfumami, w bladoniebieskiej koszuli wyrzuconej na spodnie, z okularami zwisającymi na piersi, pochrząkując tłumaczy mi tonem zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu, dlaczego coś tam… Jest dyrektorem festiwalu, więc musi mieć ważną rację. Ale dlaczego wtrąca się w szczegóły, dlaczego on, a nie po prostu recepcja decyduje kto zamieszka w pokoju dajmy na to 212, a kto w pokoju 123? Dlaczego drobiazgowo analizuje listę rozmieszczenia gości w hotelu Leśnik. Polityka? No tak, Andrzej zjadł na niej zęby utrzymując przy życiu łagowski festiwal od schyłku lat 80. kiedy Łagów wypadł z listy imprez finansowanych przez ministerstwo kultury, więc zabrakło pieniędzy i zanosiło się na to, że impreza zdechnie. Nie umarła dzięki niemu i kilkorgu przyjaciół oraz współpracowników. Co więcej, Andrzejowi udało się coś nadzwyczajnego: wyjął festiwal z kleszczy panującej w ostatnich latach ostrej politycznej polaryzacji. Przekonał rządzących (PiS) i opozycję (PO), że Łagów „wart jest mszy” oraz pieniędzy. Dzięki temu 50. Lubuskie Lato Filmowe się może odbyć. To taki pośmiertny, może największy sukces Andrzeja.
Konrad Stanglewicz, lipiec 2021