Od chwili, kiedy po raz pierwszy przyjechałem na Lubuskie Lato Filmowe do Łagowa, a było to w 2015 roku, miejsce to w równej mierze co z kinem, kojarzy mi się z naturą. Pamiętam dokładnie ten pierwszy festiwalowy moment. Ciepły letni wieczór, płynący z Amfiteatru blask świateł i próba nagłośnienia, które zwiastowały, że za moment festiwal zostanie uroczyście zainaugurowany. Wokół tylko szum lasu oraz przyjemny chłód ciągnący od wody. Wszystko nagle zwolniło, stanowiąc dobrą zapowiedź wyjątkowego klimatu tej imprezy, z którego jeszcze wtedy zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Festiwalu, choć programowo intensywnego, będącego kilkudniową przerwą od szybkiego wielkomiejskiego życia. To uczucie towarzyszy mi stosunkowo rzadko, a w Łagowie paradoksalnie powraca bardzo często. Bo choć miałem okazję być na wielu festiwalach, zarówno polskich, jak i europejskich, trudno mi przypomnieć sobie drugi taki, gdzie w trakcie przerwy między projekcjami mogłem wykąpać się w jeziorze, wypożyczyć ze znajomymi rowerek wodny czy przejść się na spacer do lasu.
W Łagowie jak na dłoni widać piękno natury, ale także jej potęgę. Opady deszczu to zazwyczaj coś, co akurat kiniarzy czy organizatorów festiwali niespecjalnie powinno martwić. Bo skoro na skutek warunków atmosferycznych chwilowo nie można skorzystać ze wspomnianych okolicznych uroków, wysoka frekwencja na pokazach wydaje się być gwarantowana. Nie inaczej było przed popołudniową konkursową projekcją filmu Michała Rosy „Szczęście świata” przed czterema laty. Jako że miałem prowadzić spotkanie z reżyserem po seansie, pojawiłem się przed salą projekcyjną chwilę wcześniej, by przywitać się i krótko porozmawiać z panem Michałem. Nie było to wcale takie łatwe, bo na dole kotłował się już tłum widzów. Z jednej strony oczekujących na projekcję, z drugiej – desperacko próbujących choć trochę się osuszyć. A to dlatego, że niemal w jednej chwili przyjemny letni deszczyk zamienił się w prawdziwe oberwanie chmury i istny pogodowy Armagedon.
Gdy projekcja delikatnie się opóźniała, postanowiłem wejść na salę i wybadać sytuację. Nie zapomnę pierwszego słowa, jakie wtedy usłyszałem. Ktoś krzyknął: „powódź”, a ja zobaczyłem organizatorów uwijających się jak w ukropie z mopami i rozstawiających wiadra tam, gdzie akurat… zaczął przeciekać dach. Piękna natura pokazała pazur. Bo choć projekcja finalnie się odbyła, już do samego jej końca wiadra zostały na swoim miejscu i tylko co jakiś czas słychać było spadającą ze stropu kroplę. Muszę przyznać, że spotkania w takich okolicznościach jeszcze chyba nigdy nie miałem okazji prowadzić. Podobnie zresztą jak Michał Rosa, który podszedł do całej tej sytuacji z dużym poczuciem humoru. Ostatecznie ta osobliwa projekcja okazała się dla niego bardzo szczęśliwa, bo kilka dni później wyjechał z Łagowa z najcenniejszym festiwalowym laurem, czyli Złotym Gronem. A nam pozostało tylko uśmiechnąć się (choć początkowo nikomu nie było do śmiechu) i oczekiwać dalszych przygód podczas kolejnych edycji Lubuskiego Lata Filmowego.
Kuba Armata – krytyk filmowy