Moja przygoda z LLF w Łagowie rozpoczęła się w roku 1988, kiedy czteroosobową ekipą pod kierownictwem Piotrka Kotowskiego przejechaliśmy całą Polskę, pokonując trasę z Lublina do Zbąszynka – dalej do Świebodzina i na koniec PKS-em do Łagowa.
Dalej, z przystanku autobusowego zostaliśmy odebrani przez Wielkiego Białego Człowieka (pieszczotliwie i w przenośni o dyrektorze LLF Andrzeju Kawali i charakterystycznym kolorze jego włosów, do dzisiaj niezmiennym). Zostaliśmy umieszczeni hotelu Energetyk (obecnie Enea). Jak na ówczesne czasy, warunki dla studenta były bardzo dobre. Ośrodek nie był w centrum wydarzeń imprezy, lekko na uboczu, ale w przyzwoitym dystansie do pokonania spacerem w 10-15 minut. Do kina musieliśmy przejść praktycznie przez cały Łagów, mijając restauracje „Pod Rurami”, „Basztową”, Leśnika mijając na ulicy czy siedzące przy stolikach na zewnątrz znane postaci filmu polskiego. Rytuał codziennie był zbliżony, od rana dyskusje w kawiarni zamkowej po projekcjach z dnia poprzedniego, potem obiad i do wieczora kino. Wieczorami dyskusje w „Ścieku” lub na innych spotkaniach towarzyskich.
Wtedy, oraz przez kolejne lata, miałem przyjemność (i z perspektywy czasu śmiało stwierdzam – honor) poznać osoby blisko związane z organizacją LLF – Andrzeja Milczarkiewicza, Włodka Piekarskiego, Jurka Nowaka, którzy razem ze wspomnianym już Andrzejem Kawalą tworzyli trzon Klubu Kultury Filmowej w Zielonej Górze. Przez kolejne lata moich wizyt nasza znajomość przerodziła się w prawdziwą przyjaźń. Na każde spotkanie w tak zwanym międzyczasie bardzo cieszyliśmy się. Poza Łagowem spotykaliśmy się na seminariach organizowanych przez DKF-y w całej Polsce, a także tradycją stały się spotkania podczas Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, na Lubelszczyźnie. Zawsze była chemia między Zielona Górą i Lublinem, a wspólne spotkania były ucztą intelektualną, pełną dowcipów, anegdot oraz mnóstwa śmiechu. Byłem najmłodszy w tym towarzystwie i bardzo imponowała mi możliwość przebywania oraz rozprawiania na różne tematy ze znacznie starszymi kolegami.
Kiedyś w Łagowie, w czasie wolnym od projekcji filmowych, podczas kolejnego turnieju sportowego oglądanego w większym towarzystwie, Darek Kasprzak wpadł na pomysł założenia biura podróży Geriatric Tour – czyli organizowania wyjazdów na mecze piłkarskie najlepiej notowanych drużyn w piłkę nożną w Europie. Natchnęła nas do tego ogromna pasja Andrzeja Milczarkiewicza, pamiętającego akcje i mecze sprzed wielu lat, o których mało kto pamiętał. Zresztą, wiedza sportowa Andrzeja sięgała znacznie dalej. Pamiętał wyniki wszelkich olimpiad, mistrzostwa, poza piłką również pasjonował się żużlem oraz koszykówką – głównie za sprawą zielonogórskich drużyn.
Wracając do „Geriatric Tour”, którego członkami etatowymi byli: Darek Kasprzak, Andrzej Milczarkiewicz oraz piszący te słowa Kuba Kuszewski. Organizacja całości spadła na moje barki, ale sprawiało mi to wielką radość, móc zorganizować prymarny czy kolejne wyjazdy dla przyjaciół. Za pierwszym razem pojechaliśmy do Amsterdamu, na mecz Ajax; później FC Barcelony, Evertonu w Liverpoolu z Manchester United, Bayernu Monachium czy Realu Madryt. Raz nawet, dzięki mojemu koledze, tubylcowi z Liverpoolu, trafiliśmy na „Żyletę” Evertonu, siedząc pomiędzy prawdziwymi ultrasami. Za nami siedziało dwóch starszych panów komentując mecz i w zasadzie to, co do dzisiaj pamiętam, to fuck i fucking wypuszczane z ich ust jak serie z karabinu maszynowego. Oprócz wrażeń sportowych zawsze mieliśmy bogatą sferę doświadczeń kulturalnych, odwiedzając znamienite muzea w każdym z powyższych miast, oglądając i dyskutując o malarstwie, rzeźbie oraz ogólnie pojętej sztuce. Zwiedzaliśmy te miasta spacerując i odwiedzając główne punkty turystyczne, ale również wałęsając się po mniej odwiedzanych uliczkach. Raz, idąc przez czerwoną dzielnicę w Amsterdamie i konsumując wzrokiem witryny okienne, Andrzej szturchnął mnie mówiąc: – Kubuś, ona jest starsza ode mnie… Nasze podróże to temat na oddzielnie pisaną historię, którą kiedyś popełnię. Brakuje mi Ciebie, Misiu (pieszczotliwie o Andrzeju Milczarkiewiczu) i twoich uroczych, charakterystycznych przecinków czy średników w formie „kuLwa” w wielu historiach, które miałem zaszczyt niejednokrotnie wysłuchać.
Wracając do Energetyka, to rezydowaliśmy tam przez dwa lata, przenosząc się w kolejnych do hotelu Bankowego. Rok 1989 był pamiętny, gdyż przyjechaliśmy wtedy z Lublina do Łagowa grupą kilkunastoosobową, bardzo spragnioną wrażeń towarzyskich oraz filmowych. W rzeczonym hoteliku zamieszkała również grupa kolegów i przyjaciół z DKF-ów z różnych stron Polski. Dość często organizowaliśmy ogniska pod hotelem, zapraszając znajomych artystów do biesiadowania oraz kilku głębszych dyskusji. W przypadku niepogody przenosiliśmy się do pokoi, gdzie odbywaliśmy długie Polaków rozmowy. Pewnego razu, zawsze elegancki Rysio Uklański wstał od stołu, obwieszczając wszem i wobec, że udaje się pod prysznic. Po jakiejś chwili wrócił w kompletnie przemoczonym garniturze, bo zapomniał go zdjąć przed odkręceniem kurków z wodą… Garniturowy prysznic przeszedł do annałów anegdot związanych z Łagowem. Ten rok był pamiętny również z tego powodu, że z dnia na dzień, podczas pobytu w Łagowie – wódka zdrożała o 50%. Z dwóch tysięcy z kawałkiem na trzy z hakiem. Było to dosyć niespodziewane i uszczupliło nasze skromne budżety rozrywkowe.
Po paru ładnych latach od powyższych wydarzeń, nie pamiętam niestety roku, dyrektor Kawala wpadł na pomysł, żeby festiwal w Łagowie zrobić konkursem międzynarodowym. Oprócz dodatkowych funduszy wprowadziło to do konkursu filmy z krajów ościennych (i nie tylko). Pewnego popołudnia, do siedzących w większym towarzystwie na tyłach Leśnika czy w „Ścieku” wpadł zafrasowany Kawala, informując, że jedna kopia polskiego filmu w wersji „nie festiwalowej” znaczy: bez napisów. Ponieważ LLF był umiędzynarodowiony, byli również obecni goście z zagranicy: z Niemiec, Czech, Słowacji, krajów nadbałtyckich czy Węgier. Dyrektor z błaganiem w oczach oznajmił nam, że mikrofony dla tłumaczy i słuchawki dla widzów jadą już z Zielonej Góry i wyznaczył Tadka Wantułę do tłumaczenia na czeski, Istvana Krasztela na węgierski i mnie na angielski. Od czego ma się przyjaciół? O umówionej godzinie usiedliśmy w pierwszym rzędzie kina Świteź, od prawej Istvan, w środku Tadek i ja po lewej. Założyliśmy słuchawki, żeby lepiej słyszeć dialogi, ale również jedno ucho było „otwarte”, żeby słyszeć reakcje publiczności. Sala była wypełniona w jakichś 60%, więc szału frekwencyjnego nie było, ale jak się okazało: film też nie był tego wart. Rozpoczęliśmy pracę, kiedy po dwudziestu kilku minutach projekcji padł z ekranu tekst „Zrób mi loda”. W ułamku sekundy myślałem, jak to zgrabnie przetłumaczyć na angielski, Istvan też milczał, a Tadek wypalił „Vyhul mi kokota!”. Zaczęliśmy się śmiać do rozpuku, tak, że przez kilkadziesiąt sekund nie było żadnego tłumaczenia, o czym sala nam dobitnie przypominała. Po dobrej chwili kontynuowaliśmy symultankę w naszych językach. Do tej pory opowiadam czasami tę historię i zawsze wywołuje ona salwy śmiechu.
Z rzeczonym Tadeuszem mieliśmy wieloletnią tradycję odwiedzania jego „rezydencji” łagowskiej w ośrodku Promyk. Kto zna Łagów, to wie, że z Leśnika do Promyka to spacer około 20 minutowy – w zależności od tempa marszu. Z powrotem, po odwiedzinach, znacznie dłuższy. Nauczeni doświadczeniem, zawsze koleżeńsko korzystaliśmy z transportu zapewnionego przez dyr. Kawalę. Jednakże pewnego roku jeden z naszych kompanów, ten co na cztery łapy spada i podobno w butach chodzi, w trakcie bankietu zorientował się, że ma do obejrzenia film za godzinę. Postanowił nas opuścić i pójść na projekcję. Tadzio zawsze częstował własnej roboty napitkiem, które nazywaliśmy „paliwem rakietowym” lub pieszczotliwie „wantułówką”. Rozochocony nasz kompan ruszył dziarsko do kina i kiedy spotkaliśmy się na drugi dzień okazało się, że po drodze zgubił jednego adidasa i do końca festiwalu chodził w japonkach… Mimo poszukiwań buta nie odnaleziono.
Kuba Kuszewski – miłośnik filmu, związany z DKF Bariera w Lublinie