To powrót sentymentalny. Na Lubuskie Lato Filmowe zacząłem jeździć podczas studiów, w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ostatni raz byłem tam w 1981 roku, kiedy to na zakończenie festiwalu Andrzej Wajda pokazywał w łagowskim amfiteatrze jeszcze ciepłą kopię „Człowieka z żelaza”. Wróciłem do Łagowa trzydzieści lat później. I mam nadzieję, że już nie opuszczę go aż do…
W tamtych latach była to nieco inna impreza, przede wszystkim – w całości poświęcona rodzimej kinematografii. Warto pamiętać, że Lubuskie Lato Filmowe powstało w 1969 roku, a więc pięć lat przed Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku (od 1987 w Gdyni). Przyjeżdżały wtedy do Łagowa tłumy filmowców i turystów spragnionych obcowania z rodzimą X Muzą – na ekranie i w realu. Przed południem zażarte dyskusje w Zamkowej, potem – łódki lub kajaki, po południu – seans w kinie Świteź, piwo Pod Basztą, wieczorem – amfiteatr, a po ostatniej projekcji – wiadomo, wszak „noce takie były upalne”…
Nie ma już kina Świteź, w Zamku – jak czytam na jego stronie internetowej – konferencje, szkolenia, zjazdy, sympozja, prezentacje firm oraz spotkania integracyjne, Pod Basztą – pustawo, tylko noce pozostały upalne (a komary spać nie dają), zwłaszcza w Ośrodku Wypoczynkowym „Leśnik”, w którym Andrzej Kawala ze swoją ekipą kontynuuje festiwal, starając się „ocalić od zapomnienia” jego dobre imię. A czyni to kompetentnie, sympatycznie i z ogromnym sercem. – Ten człowiek to „kawala serca” – powiedział o dyrektorze LLF Jacek Bławut na scenie łagowskiego amfiteatru, odbierając przed kilku laty Złote Grono za całokształt twórczości.
Festiwali coraz więcej, w kraju i za granicą – większych, bogatszych, bardziej wypasionych, ale Lubuskie Lato Filmowe pozostaje tym najbardziej ulubionym. Po pierwsze, to jeden z pierwszych festiwali, na których miałem przyjemność osobiście być, a starym miłościom staram się pozostawać wierny, po drugie – bo tak nieprawdopodobnych przygód filmowych chyba już nigdy i nigdzie nie przeżyłem. Kiedyś w kinie Świteź, bodaj w 1973 roku, miałem okazję obejrzeć „Rejs” Marka Piwowskiego – nagle i niespodziewanie – w towarzystwie i z odautorskim komentarzem Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza, osiem lat później w festiwalowym amfiteatrze – przywiezioną na motocyklu w ostatniej chwili – jeszcze gorącą kopię „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy.
Albo niezapomniane przedpołudniowe konferencje prasowe prowadzone przez Ryszarda Koniczka, ówczesnego redaktora naczelnego „Kina”, często przerywane przez niesfornego Jasia czy któregoś z jego kompanów, głownie Zdziśka, czy długie nocne futbolowe dyskusje z Krzysztofem Mętrakiem w Zamkowej. Jedna z nich przedłużyła się do dziewiątej rano, a to za sprawą rekonstrukcji historycznej tysięcznej bramki Pelego strzelonej 19 listopada 1969 roku w czasie meczu Santosu z Vasco da Gama, rozegranego na legendarnej Maracanie w Rio de Janeiro, podczas której Mętrak wcielił się w legendarnego piłkarza, a mnie obsadził w roli pokonanego bramkarza (za piłkę posłużyła nam puszka po soku pomidorowym, a za bramkę szafa grająca). Po strzeleniu tysięcznej bramki mój mentor wziął łódkę i wypłynął na jezioro, by się nieco zrelaksować, tym bardziej że w samo południe miał wygłosić referat podczas tradycyjnego seminarium odbywającego się rokrocznie na łagowskim Zamku. Na nic się zdały nawołania organizatorów do odpoczywającego na środku jeziora referenta. Nawoływania słyszał, ale mógł na nie tylko zareagować bezradnym rozłożeniem rąk. Wcześniej wyrzucił wiosła…
Łagowa dla kina nie odkryli jednak festiwalowicze pod koniec lat 60. ubiegłego wieku, a dokonał tego piętnaście lat wcześniej Jan Rybkowski, umieszczając tu akcję swego przejmującego dramatu wojennego „Godziny nadziei”, który obejrzałem prawie przed półwieczem, podczas mojego pierwszego pobytu na Lubuskim Lecie Filmowym. Tu znaleźli schronienie w ostatnich dniach wojny ludzie różnych narodowości – więźniowie obozów koncentracyjnych, wywiezieni na przymusowe roboty, jeńcy amerykańscy, w lasach ukryły się niedobitki oddziału Waffen-SS, a na rogatkach Łagowa stanęły radzieckie czołgi…
I zostały na dłużej. Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, postanowiłem razem z przyjaciółmi obejść Jezioro Trześniowskie. Wyzwanie nie lada, bo to blisko 15 kilometrów, a my byliśmy już dość umęczeni atrakcjami życia festiwalowego. Na szczęście, mniej więcej w połowie drogi, wyskoczył z krzaków żołnierz z karabinem w spadającym na oczy hełmie z czerwoną gwiazdką i krzyknął: „Dalsze nielzia!”.
Teraz, na szczęście, takie atrakcje już nie grożą. Kilka lat temu, spacerując po Łagowie, natknąłem się, równie niespodziewanie, na dawno niewidzianego kolegę. Okazało się, że przebywa tu z grupą młodzieży z jednego z bydgoskich liceów i kręcą film. Pokazali go rok później podczas Lubuskiego Lata Filmowego. Noblesse oblige.
Spaceruję ulicą Kościuszki. Mija mnie młoda kobieta z córeczką. Dziewczynka liże lody. Przypomina się pewna scena sprzed lat. – Daj polizać – zwraca się do dziewczynki siedzący na schodkach mijanej knajpy Jan Himilsbach. – Aniu, chodź, nie zwracaj uwagi na tego pijaka – mówi do dziecka zdenerwowana matka. – Mamo, to nie jest żaden pijak, to znany pisarz i aktor, pan Jan Himilsbach – tłumaczy mamie przejęta dziewczynka. – No i jak ci, stara k… – odzywa się, jak się okazało, wczorajszy solenizant. Uśmiecham się pod nosem. Dziewczynka i jej mama odwzajemniają uśmiech. A może mi się tylko wydawało…
Jerzy Armata – krytyk filmowy i muzyczny