Pamiętam, że kłótnie o kino nigdzie nie były równie zażarte. Te w zamkowej kawiarni, rozpoczynające się przed południem, potrafiły postawić na nogi największych łagowskich balangowiczów skuteczniej niż parzona za bufetem kawa. Kłótnie, bo prowadzone tu debaty o filmach nie miały nic wspólnego z ugrzecznioną formułą Q&A, która rozpanoszyła się w ostatnich latach na festiwalach filmowych. Z widowni, która wypełniała kawiarnię do ostatniego skrawka wolnej podłogi śledziło się słowny ping-pong, uprawiany z reżyserami przez obu Wernerów, Andrzeja i Mateusza, z emocją, która towarzyszy najzagorzalszym piłkarskim kibicom. Tu nie było miejsca na kurtuazję, żaden z bohaterów poprzednich dni i wieczorów nie przychodził na zamek po należną porcję głasków, ale po dawkę solidnej, uzasadnionej konkretnymi argumentami krytyki. I choć naprzeciw niej wytaczano rozmaite działa, to koniec końców większość delikwentów przyjmowała razy z pokorą, zdając sobie sprawę, że za tym bezlitosnym piętnowaniem stoi prawdziwa pasja, solidna wiedza i wielka, niekłamana miłość do kina.
Pamiętam, że w Łagowie sypiało się niewiele, o ile w ogóle. Pamiętam noce spędzane w biurze festiwalowym na rozmowach z gośćmi i oczekiwaniu na kolejnych. Popołudnia w Ścieku, które zamieniały się w wieczory, płynnie przechodzące w noce i sam człowiek nie wiedział, kiedy nad jeziorem Łagowskim wstawało słońce. Pamiętam, jak z Lucyną zasnęłyśmy na pomoście – obudził nas świt, a nowy dzień powitałyśmy kąpielą w jeziorze, w ciepłej wodzie, bo czerwiec był wyjątkowo upalny tamtego roku. Pamiętam nocne wyprawy na poniemiecki cmentarz nad Jeziorem Trześniowskim. I spacery, których nie chciało się kończyć.
Pamiętam akademię filmową Jerzego Toeplitza, na którą po tych nocnych szaleństwach nie wypadało się nie zerwać na dziką dziewiątą rano, która równała się jakiejś piątej w zwykłym, pozafestiwalowym czasie. Podczas wykładu profesora nikt nie pomyślał nawet, żeby zmrużyć powiekę, choć chyba każdy czuł pod nią piasek. Ale już podczas seansu co i rusz z kolejnych rzędów odzywało się chrapanie. Do dziś nie wiem, co w mojej prywatnej wersji Nietolerancji Davida W. Griffitha jest filmową jawą, a co snem wyśnionym w piątym rzędzie kina Świteź.
Pamiętam rzecz jasna Świteź, zresztą jak nie pamiętać, kiedy widzę jego nieuchronny rozpad. W łagowskim pejzażu sterczy jak zepsuty ząb i jak wielki, spuchnięty wyrzut sumienia zarazem. Bo, umówmy się, kino w kinie, nawet w takim, którego ściany puchną od wilgoci i grzyba, od kina w sali konferencyjnej dzieli przepaść, której nie zasypie oczywista, wydawałoby się, prawda, że przecież oglądamy ten sam film. Niby tak, ale jednak. Jednak nie.
Pamiętam też takie już pozafestiwalowe lato spędzone w Świtezi, z noclegiem w jednym z pokoi nad salą kinową – jako świeżo upieczona studentka zarabiałam na dalszą część wakacji, sprzedając bilety nielicznym wczasowiczom, obżartym goframi z bitą śmietaną i znudzonym bujaniem się po jeziorach na rowerze wodnym. Film był jeden, każdego wieczora przez bity miesiąc ten sam – Dziewięć i pół tygodnia, pościelowy melodramat z Mickeyem Rourke, który z lodowatą precyzją odmierzał Kim Basinger kolejne dawki grzesznych rozkoszy. Wówczas wałkowanie tego romansu w sali, w której miesiąc wcześniej wyświetlano Ofiarowanie Tarkowskiego wydawało mi się grubą niestosownością. Dziś, kiedy romansidła stały się jeszcze tańsze, wspominam go z lekką nostalgią. Praca w Świtezi miała też tę zaletę, że w pokoju obok rezydował operator wrocławskiego kina Lwów – dzięki tej znajomości mogłam na studiach spędzać mnóstwo wieczorów, oglądając filmy przez okienko kabiny projekcyjnej. Dziś we Lwowie projektor już od dawna nie pracuje, a kino ma zamienić się wkrótce w wielki fitness club. Strach pomyśleć, jakiej inwestycji ustąpi miejsca Świteź.
Pamiętam łagowskie legendy. O miejscowym proboszczu, który zaalarmował organizatorów w niedzielę, tuż przed mszą, że na murku pod kościołem w nieskromnej pozie odsypia nocne szaleństwa ówczesna filmowa gwiazda, budząc zgorszenie wśród wiernych. I jakkolwiek awantura byłaby tu jak najbardziej na miejscu, pojawiła się tylko grzecznie wyartykułowana prośba: „czy bylibyście państwo tak uprzejmi wynieść spod kościoła tę panią?”. O festiwalowych romansach, o których plotkowano pokątnie – tych na jedną noc, i tych na dłużej. O aktorze, co to do Łagowa przygalopował konno i ministrze, co przyleciał helikopterem. O imprezach w Basztowej i nieustraszonej królowej tamtejszego bufetu. I wiele innych, o sławnych i nieznanych, z czasów, kiedy jeszcze mnie nie było albo byłam zbyt smarkata, żeby w tym mniej formalnym festiwalowym życiu uczestniczyć. Dziś w większości nie do odkopania, bo część ich źródeł wyschła bezpowrotnie – nie będzie już z nami Włodka Piwowarczyka, który pamiętał, od czego się to wszystko zaczęło, nie ma Jędrka Milczarkiewicza, dla którego lubuskie lata były czasem połowów ekranowych pereł, nie ma Wielkiego Białego Ojca, łagowskiego Omara Sharifa, czyli Andrzeja Kawali. I nie ma mojego ojca, choć zawsze wydawało mi się, że LLF i on to jedno. I że będzie tak zawsze.
Nie pamiętam, od kiedy razem zaczęliśmy urywać się do Łagowa. Musiały to być późne lata osiemdziesiąte. Urywaliśmy się z maminej smyczy, przy czym to ja miałam być jej przedłużeniem. Niespecjalnie skutecznym, kiedy ojciec w Łagowie wpadał w wir życia towarzyskiego. I szalał. Był królem Ścieku, tego towarzyskiego centrum LLF-u, znał wszystkich i nawet z tymi, którzy jeszcze tego nie wiedzieli, potrafił w ułamku sekundy, niemal niezauważenie przejść od mrugnięcia okiem do niemal przyjacielskiej zażyłości. Mama rzadko przyjeżdżała na dłużej, częściej wpadała na chwilę, przeprowadzić wywiad, zebrać materiał na tekst i przy okazji skontrolować sytuację, sprawdzić, czy szaleństwa pana Włodeczka nie przebrały miary. A potem mamy zabrakło, a rytuał pozostał. Ojciec wydawał się niezniszczalny – zholowany o drugiej w nocy do pokoju odczekiwał tylko, aż położę się spać. Kiedy byłam na granicy snu, słyszałam, jak w pokoju obok trzaskały drzwi, a on wracał tam, gdzie biło źródło. Rano w tajemniczy sposób budził się trzeźwiutki i rześki – łomotał do moich drzwi, namawiając na wyprawę po świeżą porcję prasy i na kawę do Kamili, która w ostatnich latach jest Ścieku cesarzową, do pani Kasi z Ogrodu Smaków, w której się lekko podkochiwał, czy do Stolarni. I pruł przez Łagów zamaszystym krokiem, aż ledwo za nim nadążałam. Ten ostatni Łagów był dla mnie cholernie trudny. Nie przez pandemię, maseczkowy reżim, dziwny, wrześniowy termin. Wciąż miałam wrażenie, że majaczą mi na horyzoncie, w perspektywie ulicy Zamkowej jego plecy, że za ułamek sekundy wychynie z Bramy Marchijskiej, że rozpoznaję jedną z letnich czapek z jego kolekcji na tarasie restauracji Pod Lipami. A potem łapałam się na tym, że nie, że już tu na siebie nie wpadniemy. Chociaż kto wie? Myślę, że nie miałby nic przeciwko, żeby nocami straszyć na wieży Zamku Joannitów. Tego samego, gdzie świętowaliśmy moje pierwsze, wielkie wesele. Gdzie wyszłam za mąż, żeby zaraz wrócić. Świetnie się tam bawił, ale przy kieliszku wszystkim powtarzał: „nic z tego nie będzie”. I nie mylił się, bo miał nosa do ludzi.
Pamiętam, że jako licealistka i studentka nie wyobrażałam sobie przełomu czerwca i lipca bez Lubuskiego Lata. Przez lata przywoziłam tu kolejnych przyjaciół i znajomych, wielu z nich udało mi się skutecznie w Łagowie rozkochać. I choć powiedzieć, że wszystko byłoby sporą przesadą, to bardzo wiele tutaj właśnie się zaczęło. Miłość do kina, lekcje czytania filmów, potrzeba, żeby ich migotliwe życie przedłużyć o dyskusje, o gorące spory. Potem na kilka lat porzuciłam Łagów, znajdując dziesiątki powodów, dla których przyjazd był niemożliwy – bo praca, bo rodzinne obowiązki, bo wrocławskie życie kulturalne wypełnione szczelnie atrakcjami. Kiedy zjechałam na powrót do Łagowa, znalazłam LLF jak owada zatopionego w bursztynie. Nic, poza filmami, się nie zmieniło. Może przybyło nam zmarszczek, siwych włosów na głowach, ale wciąż można było niespieszną żabką płynąć przez Łagowskie za prof. Wernerem, wcinać srebrzyki z Wandą Mirowską otoczoną wianuszkiem studentów z łódzkiej Filmówki, cierpieć kaca po wantułówce, pałaszować pierogi z jagodami w nieśmiertelnej Defce, próbować pysznego, litewskiego chleba przywiezionego przez Giedyminasa, pytać Istvana, co słychać u bratanków, a między filmami w gronie oddanych Lubuskiemu Latu spiskowców snuć wizje, jak wpuścić w łagowski krwiobieg trochę świeżej krwi. Tak, żebyśmy znów mogli sobie skakać do gardeł – nie w sprawie polityki czy piłki nożnej, ale kina.
Magdalena Piekarska – dziennikarka, dziennikarka, reporterka, recenzentka teatralna