Kiedy odbyło się I. Lubuskie Lato Filmowe? To chyba już pół wieku minęło… Zaczęło się od nieporozumienia – istnieją bowiem dwa Łagowy: jeden – w województwie zielonogórskim, między jeziorami Łagowskim i Ciecz oraz drugi – w województwie kieleckim. Ponieważ przemieszkiwałem wówczas we wsi Makoszowy, niedaleko tego drugiego, kieleckiego Łagowa, znałem to miasteczko, więc byłem nieco zdziwiony… Sprawa się wyjaśniła, lecz kilku zaproszonych na inaugurację gości pomyliło kierunki…
Przez te wiele lat pełniłem funkcję kierownika artystycznego. Brzmiało to dumnie, ale tak naprawdę to na kształt imprezy czy dobór filmów nie miałem… żadnego wpływu. Powierzono mi natomiast zajęcie ciekawsze: prezentacje i rozmowy z twórcami wyświetlanych filmów, przede wszystkim wieczorem w amfiteatrze oraz prowadzenie codziennie konferencji prasowych na Zamku. Działało jeszcze (w tym czasie na rzecz LLF) miejscowe kino – sympatyczne, bo kameralne, natomiast zupełnie nie nadające się do pobytu w nim, szczególnie wtedy, kiedy na dworze było chłodno. A bywało…
Było to jednak stosowne miejsce do ekstra pokazów filmów pozakonkursowych, a te odbywały się w godzinach głęboko nocnych, nieraz aż do wczesnorannych, choćby pokaz etiud studenckich z łódzkiej Filmówki…
Baza noclegowa była urozmaicona, od reprezentacyjnych pokoi na Zamku, poprzez pokoje u łagowskich entuzjastów X Muzy, noclegi w szczupłej, ale rozwijającej się bazie turystycznej, po pole namiotowe…
Wyżywienie (oficjalne) – w jedynej wtedy restauracji z pięknym widokiem na jezioro… Specjalnością, prawdziwym rarytasem były węgorze z obowiązkową pięćdziesiątką czystej… To było też nieoficjalne miejsce spotkań zawodowych i towarzyskich. Nie pamiętam, żeby zdarzały się tam jakieś zbyt krewkie nieporozumienia, panowała atmosfera przyjaźni i wzajemnego zrozumienia… Czasami atmosfera ta trwała do godzin rannych, ale to już w plenerze…
Skoro o wieczorowo-nocnych przyjemnościach mowa to w Zamku odbywały się wykwintne kolacje połączone z tańcami. Tu wtedy nie wypadało mówić źle i złośliwie o swoich zawodowych kolegach, tu należało tańczyć. Nasi mniej lub bardziej wybitni Ludzie Filmu reprezentowali różne style… Ale, generalnie rzecz biorąc, panowała atmosfera „Kochajmy się”.
Jeśli wspominam wydarzenia zamkowe, to nie sposób nie wspomnieć o codziennych przedpołudniowych „konferencjach prasowych”, które miałem przyjemność prowadzić. Bohaterami byli przede wszystkim twórcy filmu wyświetlanego poprzedniego dnia w amfiteatrze. Niewielka sala pękała w szwach. Nie było sztucznych czy prawdziwych pauz – rozmowa toczyła się wartko i interesująco: reprezentacje twórców były liczne i obejmowały wiele różnych zawodów: od scenarzystów i reżyserów poprzez aktorów po montażystów czy dźwiękowców.
Trudno byłoby wymieniać imiennie wszystkich. Gildia reżyserska to byli m.in. Andrzej Wajda, Stanisław Różewicz, Krzysztof Zanussi, Janusz Nasfeter, Grzegorz Królikiewicz, Czesław Petelski, Jan Batory… Natomiast nigdy (za moich czasów) nie gościliśmy m.in. Wojciecha Hasa…
Tylko z jednym reżyserem (którego nazwiska oczywiście nie podam) miałem pewną rzadką, bo nieprzyjemną „przygodę”. Przed wyjściem na scenę odbywałem z wszystkimi „moimi” gośćmi, krótką „odprawę”. Mówiłem ogólnie, o co będę pytał nie formułując, rzecz jasna, konkretnych pytań. A potem i tak na scenie rozmowy toczyły się swoim trybem. Ponieważ przebiegały na luzie, nie dochodziło nigdy do jakichś „wpadek”… Z jednym wyjątkiem – reżyser ów oświadczył, że ponieważ dziennikarze (ja też do nich należałem) niedobrze ocenili jego film (który notabene za chwilę miał mieć swoją uroczystą festiwalową premierę), to on na żadne pytania odpowiadał nie będzie. Usiłowałem go przekonać, że taki mamy tu obyczaj, że widzowie na to czekają itp. Bez rezultatu.
Kiedy wyszliśmy na scenę (w światłach reflektorów – jak to się mówi), a ja przedstawiłem „bohatera dnia” i rozpocząłem naszą rozmowę, on ją przerwał i powiedział, że nie będzie odpowiadał na żadne moje pytanie, po czym zszedł ze sceny. Konsternacja. Ja – z „czarującym uśmiechem” – zapowiedziałem film i zaprosiłem widzów do jego obejrzenia.
Pointa. Późnym wieczorem, po pokazie długiego filmu zawiezieni zostaliśmy w ostępy leśne, gdzie na polanie płonęły już ogniska, piekły się barany, a za kołnierz trunków się nie wylewało… Było wesoło, pogodnie, czasami wzruszająco…
Do naszych pieleszy w Łagowie odwożeni byliśmy pasażersko-towarowymi „Nyskami”, raczej stłoczeni. Mnie posadzono przy oknie (co oczywiście nie miało żadnego znaczenia), miejsce obok mnie było wolne. W pewnym momencie zostało ono zajęte. Jest ciemno, ale rozpoznaję, że moim towarzyszem podróży będzie… ów reżyser. Nie powiem w jakim stanie (bo nie lubię plotkować, zresztą sam też nieco w czubie miałem).
Nagle i on mnie zauważył i – nie do wiary – łamiącym głosem zaczął mnie przepraszać za ten incydent przed pokazem jego filmu… I wtedy zrozumiałem, że ten świat jest dziwny (Niemen!), ale że nigdy nie wolno tracić nadziei…
Wspomnę znakomitych Bohaterów i Bohaterki tego Łagowskiego przedsięwzięcia, najpierw Aktorki. Wśród nich błyszczały Beata Tyszkiewcz, Barbara Brylska, a wśród aktorów Jan Nowicki, Franciszek Pieczka, Tadeusz Borowski, Wiesław Gołas… Nie jestem w stanie wymienić wszystkie i wszystkich. Ale o jednej przygodzie chciałbym krótko wspomnieć.
W Łagowie „zfraternizowałem” się m.in. z Wacławem Kowalskim, czyli filmowym Pawlakiem (niezastąpiony w „Samych swoich”). Miał on do załatwienia jakąś sprawę na Podlasiu, ale nie wiedział jak tam dojechać, bo samochodu nie miał. Za to ja miałem powypadkowego Fiata 125p… Więc pojechaliśmy oczywiście na to Podlasie. Wacek kierował, a ja naciskałem na pedały… Wreszcie wylądowaliśmy w głębokim (pięknym) lesie), ale niestety Wacek stracił orientację. Błądziliśmy. Żywej duszy… Aż tu nagle pojawia się wóz konny, a na wozie tutejsi: On (gospodarz) i Ona (gospodyni). I teraz następuje cud. Wacek do nich „zagaja” mową prosto ze „Samych swoich” a oni… odpowiadają mu tą samą „mową”, bo ona istniała, nie została wymyślona na potrzeby filmu…
I jeszcze jedna „opowieść łagowska” z pointą. Bardzo osobista. Po pewnej wieczorowo-nocnej imprezie (oczywiście filmowej) zamarzyłem, żeby tak teraz, w tę cichą letnią noc oderwać się od „światowego zgiełku”. Nie wiem, jak to się stało, że w tym samym nastroju był Krzyś Winiewicz, znakomity operator takich filmów jak „Popiół i diament” Wajdy, „Krzyż walecznych” Kazimierza Kutza, „Eroica” Munka i tegoż Munka „Zezowate szczęście”, „Pasażerka”… I tak dalej…
Jesteśmy w Łagowie, trwa Lubuskie Lato Filmowe, na którym jesteśmy obaj, choć w różnym charakterze… Jest już noc po oficjalnych imprezach, więc chcemy czegoś innego… Idziemy nad jezioro, siadamy na mini-molo, moczymy nogi, cisza, bezchmurne niebo, gdzieś tam księżyc…
Rozmawiamy o tym i owym, a nagle w tej ciszy i błogości Krzyś pyta mnie: „A dlaczego Ty nie jesteś w Katowicach, tam jest szkoła filmowa (nieoficjalnie – konkurencyjna do łódzkiej), przecież to Twoje strony rodzinne i masz studentom coś wartościowego do przekazania…” itd. I tak zacząłem swój nowy rozdział życia, który trwał wiele lat…
To tu, w Łagowie, wiele się w moim życiu zaczynało czy krystalizowało… Z autentycznym wzruszeniem przyjąłem zaproszenie do jury 47 Lubuskiego Lata Filmowego. Jak się nie jest w psychicznym dołku (a nie byłem), to takie przeżycie jest fascynujące. Wszystkie stare budynki odnowione, nowe wpasowane w istniejący, dawny (też nie naruszony) krajobraz miejski; wszystkie dziury połatane; parkingi tam, gdzie trzeba; miejsc do posilenia się do wyboru, do koloru; stary, dumny i piękny zamek należycie zachowany; wędrówki po uroczych jeziorach – indywidualnie lub w zorganizowanej grupie zgodne z „rozkładem jazdy”; i najważniejsze: amfiteatr! Taki jaki był, tylko wzbogacony o niezbędne techniczne urządzenia.
Przyznam, że nie mogłem się powstrzymać od wejścia na scenę, stanąłem w tym miejscu, w którym zawsze stałem i witałem widzów tradycyjnym, ale miłym: „Dobry wieczór Państwu… Dzisiaj obejrzymy… i powitamy…”
Kończę, bo za bardzo się wzruszę, a to nie przystoi człowiekowi, związanemu po dziś dzień z mediami (najróżniejszymi, ale tymi najszlachetniejszymi).
Po dziś dzień…
„To były piękne dni…”
Stanisław Janicki – krytyk filmowy, reżyser i scenarzysta. Pierwszy dyrektor artystyczny Lubuskiego Lata Filmowego